Pojawiły się w temacie wspomnienia z dzieciństwa i różne zabawy (można w sumie nawet chyba wydzielić nowy wątek z tym). No to coś ode mnie
do dziś mam z połowy lat 90-tych pełno wyciętych z papieru narciarzy alpejczyków, każdy w kolorach takich, jakie były wtedy kombinezony danej kadry, do tego kijki z patyczków, które miałem na matematyce do nauki dodawania
każdy narciarz ma pod nartami napisane nazwisko, są więc Tomba, Mader, Girardelli, Kjus, Aamodt, Kosir itp. itd, łącznie ze 30
później jak w drugiej klasie na pierwszą komunię dostałem zegarek ze stoperem przyszedł czas na nową zabawę - brałem deskę do prasowania, owijałem białym prześcieradłem (był to oczywiście śnieg:D), opierałem o tapczan lub szafę i narciarze po kolei zjeżdżali z dół, a ja stoperem mierzyłem czasy. Następnie odbywał się drugi przejazd, po którym trzeba było czasy zsumować.
Druga zabawa z tego okresu wykorzystywała różnokolorowe serwetki jakich trochę w domu było. Kładło się je na ziemię, przytrzymywało ręką, odpowiednio zakręcało i puszczało. Serwetka leciała wtedy przez cały mój pokój, następnie przez przedpokój i lądowała w kuchni. Na całej tej trasie były wyznaczone odpowiednie strefy - np. za lądowanie jeszcze w pokoju był jeden punkt, za koniec kuchni nawet z 10. Dystans jury był w połowie kuchni
oczywiście po pierwszej serii odbywała się po chwili druga. Sumowałem punkty za lądowanie w każdej strefie i powstawały wyniki konkursu. Oczywiście była też klasyfikację generalna, punktacja była prawdziwa, jak w PŚ w skokach. Czasami odbywały się konkursy drużynowe, bo niektóre serwetki były podobne, wygrywały drużynówki zwykle białe
Wspomniana trasa pokój->przedpokój->kuchnia tworzyła dużą skocznię. Była jeszcze skocznia normalna, z łazienki do przedpokoju, jednak rzadko używana, bo serwetki-skoczkowie często kończyły skok na drzwiach wyjściowych, dystans był za krótki w stosunku do możliwości lotu. Czasami zaś sąsiedzi z naprzeciwka wyjeżdżali i zostawiali klucz z prośbą o podlanie kwiatów. Dla mnie to była świetna szansa na rozgrywanie zawodów na skoczni mamuciej, czyli w mieszkaniu sąsiadów, gdzie skocznię tworzyły dwa pokoje i kuchnia. Zawody na "mamucie" nie odbywały się jednak często, niemniej dla mnie to był akurat plus - w końcu w prawdziwym Pucharze Świata również największe skocznie były wtedy rzadko.
Takie to były moje narciarskie zabawy w wieku 7-8 lat
a zamiłowanie do sportów zimowych jak było mocne wtedy, tak i pozostało do dziś.